poniedziałek, 7 sierpnia 2023

recenzja: Asteroid City (Wes Anderson, 2023)


Bez spoilerów:

Lata 50. Ojciec z dziećmi przyjeżdża do bardzo amerykańskiego miasteczka pośrodku bardzo amerykańskiej pustyni, w którym ma się odbyć przyznanie nagród w konkursie naukowym dla nastolatków-geniuszy. 

Asteroid City ma charakterystyczną Wesowo Andersonową estetykę: urocze i niezręczne postacie mówiące o tym, co leży im na sercu; staranne kadry; sztuczność; pastelowe kolory. Ma też jednak metatekstualne odjazdy, mieszające się ze sobą opowieści i przebijanie czwartej ściany; w porównaniu do najnowszego filmu Andersona, jego wcześniejsze Grand Budapest Hotel czy Wyspa psów są bardzo normalnymi historiami.

Oglądałem sfrustrowany i zniechęcony, ale gdzieś za połową filmu poczułem, jak wątki zgrywają się ze sobą. Byłem zaintrygowany, wyszedłem z kina zadowolony. Na dziś nie jest to mój ukochany film, ale było to wszystko bardzo ładne (w końcu Wes Anderson), zagadkowe i miało przynajmniej dwa momenty, kiedy byłem zachwycony.

Lepsze od Oppenheimera.

Ze spoilerami:

No dobrze, kadry ładne, postacie mówią w uroczy sposób, czasem się zaśmieję, ale co z tego? Sztuczność w Asteroid City była dla mnie przytłaczająca. Nie potrafiłem się zidentyfikować ani z postaciami, ani z fabułą. Owszem, dialogi raz na jakiś czas mówiły o rzeczach mądrych, o duszach postaci, o sensie życia, ale były wypowiadane jakoś tak od niechcenia, bez zapowiedzi i nie dotykało mnie to wcale. Zastanawiałem się (i zastanawiam do tej pory), czy Anderson nie wczuł się w Andersona z memów: 100% estetyki, ale minimum ciepła i humanizmu z wcześniejszych filmów.

Miałem parę tropów interpretacyjnych – choćby to, że wątki są zaskakująco aktualne: izolacja, kwarantanna (więc covid); nawet kosmici byli ostatnio na tapecie (Storm Area 51). Jednak mimo tego nie potrafiłem zrozumieć, do czego fabuła zmierza i czy zmierza dokądkolwiek. 

No, ale: 

W środku filmu w Asteroid City ląduje kosmita; kosmita jest zrealizowany jako kukiełka; wygląda to cudownie. Kupuję kosmitę, który nie udaje, że nie jest sztuczny, bardziej, niż komputerowo wygenerowane monstra z wielu innych filmów. Pierwszy moment zachwytu.

Wkrótce potem wypala się w pamięci czarno-biały kadr z twarzą kobiety, jakby wyjęty ze starego kina.

A potem dwudziestu aktorów razem z kosmitą skanduje do kamery "YOU CAN'T WAKE UP IF YOU DON'T FALL ASLEEP" i zdecydowanie jest to ten poziom artystycznego tripa, który na mnie działa.

"Nie wiem, o co chodzi w moich kwestiach", skarży się w Asteroid City aktor reżyserowi. "Nie szkodzi, graj dalej, grasz dobrze", odpowiada reżyser. Ja myślę, że jeśli o coś chodzi w najnowszym Andersonie, to właśnie o to: próbujemy wybić się z maniery, sztuczności, powiedzieć coś ważnego, od serca. I nie wychodzi nam, i dalej brzmimy sztucznie, i to, co mówimy, nie wybrzmiewa. Ale nasze próby to wszystko, co możemy. I one wystarczą.

Mam hipotezę, że słowa "you can't wake up if you don't fall asleep" to pocieszenie: zagubienie, brak sensu, uwięzienie w manierze i schemacie są potrzebne, żeby się z niego wybudzić. Może nawet jest to pocieszenie desperacko wykrzyczane przeciw rozpaczy; może jeśli będziemy je skandowali, to zdołamy w nie uwierzyć. Ale chyba bardziej w duchu filmu byłoby powiedzenie, że dalej nie wiem, o co w tych słowach chodzi.