czwartek, 31 października 2024

Krwawe igrzyska: zestaw pomocy do Zewu Cthulhu

 



7. edycja Zewu Cthulhu ma wiele bardzo pomagających w rozgrywce zasad. Ma też jednak dość nieprzystępne reguły walki i pościgu, których używa się rzadko (w końcu większość przygody to zwykle dialogi i prowadzenie śledztwa), a kiedy już wchodzą do gry, MG zżyma się, że ich nie pamięta. W każdym razie na pewno ja się zżymałem.


Postanowiłem temu zaradzić i napisałem minidodatek do Zewu. Krwawe igrzyska zawierają  pomoce do gry – karty-ściągi z zasadami walki i pościgów z 7. edycji systemu. Dołączone do nich są również żetony z portretami postaci, które można wydrukować (najlepiej na różnokolorowym papierze), wyciąć i używać podczas pościgów do oznaczania pozycji postaci i potworów. Dodatek ma również krótką przygodę do rozegrania w godzinę-dwie, napisaną jako okazja do przećwiczenia problematycznych mechanik, a także pozwalająca zrobić sobie przerwę od poważniejszej kampanii i odreagować napięcie, odgrywając radośnie wyrzynających się kultystów.


Przygoda została przetestowana i skończyła się widowiskowym wezwaniem Cthulhu. Żetonów z portretami jest 72, wszystkie wykonane są ręcznie (zero AI!), a jeden z nich przedstawia ogórka morskiego. Plansze z pomocami też zrobione są ręcznie, oldschoolowo, cienkopis i kredki na papierze.


"Krwawe igrzyska" są dostępne w cenie 0 zł pod tym linkiem: LINK 

Dodatek powstał w ramach Erpegowej Konfitury, akcji wspólnego pisania gier fabularnych, przygód i dodatków w miesiąc. Dziękuję wszystkim uczestnikom Koniftury – a także moim wspaniałym graczom, z którymi miałem okazję testować "Krwawe igrzyska" w ramach przerwy od rozgrywanych własnie "Masek Nyarlathotepa".

środa, 19 czerwca 2024

Jak Taygetanie latają między gwiazdami?



Jak mieszkańcy obcych planet pokonują bezkresną przestrzeń pomiędzy gwiazdami? 

Na to palące pytanie stara się odpowiedzieć Swaruu z Erry w nagraniu pod tytułem „Gwiezdna Nawigacja” opublikowanym przez konto Agencja Kosmiczna na Youtube. Sama Swaruu – dajecie wiarę? – pochodzi z pozaziemskiej rasy Taygetan i tłumaczy nam, Ziemianom, jak się lata po kosmosie.

Niestety! Słuchacze w komentarzach piszą ze smutkiem, że to wszystko jest zbyt skomplikowane jak na zwykły ludzki umysł.

Tu wkraczam ja. Tak się składa, że moje lektury o fizyce i kosmologii sprawiły, że nagranie Swaruu jest dla mnie dość jasne. W tej notce wyjaśnię, o chodzi Taygetance. I zrobię to w sposób, mam nadzieję, przystępny dla zadomowionego w trójwymiarowej przestrzeni mieszkańca planety Ziemia.

Uwaga, od strony nauki będę pisał z dużymi uproszczeniami. Jeśli czytają to jacyś fizycy, to najmocniej ich przepraszam, a jeśli mieliby komentarze i poprawki, chętnie wysłucham i uwzględnię.

Gdyby ktoś chciał odsłuchać oryginału, znajdzie go tutaj.

Pewna nasuwająca się odpowiedź

Gdy człowiek słyszy o UFO, łatwo nasuwa się odpowiedź „to wszystko zmyślone”.

Jest to zupełnie naturalne.

A jednak my, pasjonaci, którzy spędziliśmy wiele godzin douczając się fizyki, żeby wyliczyć, ile energii potrzeba na zasilenie Gwiazdy Śmierci* – my wiemy, że taka odpowiedź jest nudna i nie na temat.

Idziemy dalej.

Natura rzeczywistości

Zanim Swaruu opowie o szczegółach lotów kosmicznych, długo mówi o naturze rzeczywistości. Podejrzewam, że taki sposób opowiadania może być starym taygetańskim zwyczajem, jakże różnym od sposobu pisania artykułów popularnonaukowych na Ziemi.

Taygetanie uważają, że rzeczywistość jest złudzeniem tworzonym przez świadomość.

Rzeczywistość jako złudzenie – nie jest to aż tak skomplikowane! Większość z nas oglądała Matriksa albo słyszała o jaskini Platona. A prawie każdy śnił i wydawało mu się, że to, co dzieje się we śnie, jest naprawdę.

Nawet jeśli przyjąć, że nie istnieją żadne nadprzyrodzone zjawiska, że nie ma nic poza materią: atomami, naszymi ciałami, piaskiem na plaży i dziurawym butem w szafie – nawet wtedy świat, który oglądamy na co dzień, jest zaledwie światem, który oglądamy, przefiltrowanym przez nasz mózg, zmysły i przyrządy badawcze. Możemy tylko zgadywać, jak i czy w ogóle wygląda to, czego nie oglądamy.

Przy czym, jak wiemy z codziennego doświadczenia, możemy zgadywać dość trafnie. Złudzenie czy nie, w świecie działają pewne prawidłowości – choćby prawa fizyki. Jeśli sto razy wypuszczony z ręki kamień spadał do dołu, mogę mieć uzasadnione podejrzenia, że za sto pierwszym razem nie spadnie do góry, i to, czy wszechświat jest symulacją, niewiele tu zmienia.

Taygetanie zakładają, że świadomość pozwala zmieniać rzeczywistość, choćby zmniejszać odległości między przedmiotami. Być może oznacza to, że jeśli wyszkolony Taygetanin się skupi, potrafi siłą woli sprawić, że obca planeta (albo ciastko) znajdzie się, jakby magicznie, bliżej niego.

Ciekawostką jest to, że Taygetanie świadomość przypisują nie tylko ludziom i kosmitom, ale też na przykład komórkom ciała. Czy każda komórka, nawet włosa czy paznokcia, jest świadoma? Czy świadomy jest komputer, telewizor, lampa, kamień?

W analizowanym przeze mnie nagraniu nie ma jednoznacznej odpowiedzi, proponuję jednak przyjąć taką hipotezę:

  • skoro świadomy jest myślący człowiek, ale także bezmyślna komórka skóry, świadomość jest tutaj słowem poetyckim, które nie oznacza myśli, tylko: istnienie.
  • zauważmy, że rzeczywistość również oznacza istnienie: coś jest rzeczywiste, jeśli istnieje.
  • taygetańskie twierdzenie, że świadomość tworzy rzeczywistość, oznacza więc, że istnienie tworzy istnienie.

To stwierdzenie nie jest naukowe i nie pozwoli nam zbudować rakiety. Jest za to wcale ładne i poetyckie. Wszechświat rodzi wszechświat, wszechświat istnieje bo istnieje, wszechświat JEST. To miłe, że kontemplacja bytu, którą uprawiali i chrześcijańscy mnisi, i starożytny bezbożnik Epikur, jest znana również w układzie Taygety.

Przy takim założeniu może nie istnieć żadna magiczna telekineza. Gdy chcę zjeść ciastko, sięgam po nie ręką, a gdy chcę znaleźć się na Księżycu – lecę na niego rakietą. 

Jest więc tu mowa o duchowości, a co z technologią? Na razie nie dowiedzieliśmy się nic. Idziemy dalej.

Międzygwiezdna komunikacja

Swaruu mówi, że do porozumiewania się na duże odległości Taygetanie używają cząstek poruszających się szybciej od światła. Nazywa takie cząstki, wymiennie, mionami i neutrinami. Jestem jednak przekonany, że zaszła tu pewna nieścisłość tłumaczenia: na Ziemi mionami nazywamy jedne cząstki, neutrinami inne, a jedne i drugie poruszają się wolniej od światła.

Termin, którego potrzebuje Swaruu, to tachiony, które z definicji poruszają się szybciej od światła (co przy okazji oznacza, że podróżują w czasie). Ziemska nauka nie zaobserwowała jeszcze tachionów, ale to jeszcze nie znaczy, że ich nie ma.

Skoro możemy zakodować informację w falach powietrza (dźwięk) albo w świetle (sygnał SOS nadawany latarką czy, choćby, światłowód do internetu), potrafię sobie wyobrazić, że równie dobrze potrafilibyśmy zakodować informację w tachionach. Ot, zapalam tachionową latarkę i nadaję alfabetem Morse'a sygnał do kosmity z Gwizady Polarnej albo, dajmy na to, do samego siebie sprzed tygodnia.

I, jeśli chodzi o komunikację, to z grubsza tyle! Idziemy dalej.

Loty kosmiczne wolniejsze od światła

Gdy nie trzeba lecieć z gwiazdy na gwiazdę, ale na przykład z Ziemi na Księżyc, statki Taygety poruszają się z prędkością niższą od prędkości światła. Używają w tym celu dwóch rodzajów napędów. Pierwszy to silniki plazmowe. Brzmi jak science fiction? Niekoniecznie! Plazmę mamy w naszych zwyczajnych ziemskich neonach. To takie naładowane elektrycznie, z grubsza** podobne do gazu coś.

Porównajmy silnik plazmowy z karabinem: karabin działa tak, że proch wybucha, wybuch wypycha pocisk, a odrzut pocisku powoduje, że kolba karabinu naciska żołnierzowi na ramię (albo wybija zęby).


Teraz silnik plazmowy. Plazma jest naładowana elektrycznie, więc można ją odpychać polem magnetycznym, niczym magnes od magnesu. Na statku mamy plazmę i pole magnetyczne. Plazma jest wypychana do tyłu, a jej odrzut powoduje, że statek leci do przodu.


Bardzo podobną technologią są silniki jonowe współczesnych ziemskich sond kosmicznych.

Silniki plazmowe i jonowe mają to do siebie, że mają bardzo niski ciąg: siła odrzutu jest bardzo mała. To trochę tak, jakbym stanął na kutrze rybackim i zaczął strzelać z karabinu za rufę, licząc, że to mnie popchnie do przodu; faktycznie popchnie mnie, ale w znikomym stopniu. Taki napęd jest niepraktyczny na Ziemi, ale w kosmicznej pustce nawet takie małe przyspieszenie jest odczuwalne. A przy odpowiednio dużych nakładach energii i ciąg może być wyższy.

No tak, a drugi napęd? Swaruu mówi o napędach grawitacyjnych. Na Ziemi umiemy wykorzystywać grawitację do napędzania narciarzy i kolejek górskich, i to tylko podczas jazdy z góry na dół. Czy o to Swaruu chodziło? Swaruu nie wyjaśnia.

Idziemy dalej.

Loty kosmiczne szybsze od światła

Można przyjąć, że sąsiednie gwiazdy są od siebie oddalone średnio o mniej więcej 5 lat świetlnych***. To znaczy, że światło leci z jednej gwiazdy na sąsiednią przez 5 lat. Taygeta jest od Ziemi trochę dalej: 400 lat świetlnych. Spieszy nam się, więc chcemy dolecieć szybciej niż za cztery stulecia.

Szkopuł w tym, że zgodnie z prawami fizyki powyżej prędkości światła zwyczajnie nie da się przyspieszyć****. Chcemy więc jakoś obejść to ograniczenie.

Swaruu mówi, że do obejścia limitu prędkości światła Taygetanie używają „toroidalnych silników całkowitego zanurzenia”, które są „funkcją” silników plazmowych. Nic nam to nie mówi; dla nas, laików, mogłaby równie dobrze powiedzieć, że używają jajecznicy z cebulką.

Wiemy jednak, że taygetański statek poruszający się powyżej prędkości światła znajduje się poza fizyczną przestrzenią, a tam limit prędkości światła nie obowiązuje. Co prawda na Ziemi nie mamy pojęcia, jak w praktyczny sposób można się przenieść poza fizyczną przestrzeń, ale mamy doświadczenie w wyobrażaniu sobie takich sytuacji w science fiction: statki w Gwiezdnych Wojnach latają przez tak zwaną nadprzestrzeń, a w Warhammerze 40.000 okręty skracają sobie drogę, lecąc przez piekło z diabłami.

Zakładam, że diabły to nie ten przypadek, więc nazwijmy ten stan bycia poza fizycznym wszechświatem – byciem w nadprzestrzeni.

O taygetańskiej nadprzestrzeni wiemy niewiele, a mianowicie to, że:

  • ze statku w nadprzestrzeni nic nie widać (chociaż może dochodzą do niego wysłane ze zwykłej przestrzeni tachiony). 
  • w nadprzestrzeni odległości ze zwykłej przestrzeni nie mają znaczenia (przypuszczalnie lot z układu Taygety do Układu Słonecznego mógłby więc być równie skomplikowany, jak lot z Wrocławia do Warszawy)
  • mimo tego podróż odbywa się zwykle przez wiele „stacji pośrednich”: pewnie nie mogę po prostu wejść w nadprzestrzeń nad Taygetą i wyjść z niej nad Słońcem, tylko muszę zatrzymać się w paru punktach „po drodze”. Wyobraźmy to sobie jak podróż pociągiem z Torunia do Konina: pociąg jest szybszy niż podróż piechotą (tak jak lot przez nadprzestrzeń jest szybszy od lotu przez zwykłą przestrzeń z prędkością podświetlną). Piechotą najprościej byłoby iść po linii prostej, ale ponieważ tory kolejowe (czyli nadprzestrzeń) są ułożone tak, jak są, musimy jechać drogą okrężną przez Kutno.

Według Swaruu, żeby statek wszedł w nadprzestrzeń, jego załoga musi być na odpowiednim poziomie rozwoju duchowego. Dlaczego – nie wiemy, chociaż mi się podoba myśl o wybitnie zaawansowanej cywilizacji kosmicznych przewoźników, którzy jak bramkarze na imprezie zamykają nadprzestrzeń, jeśli ktoś wygląda, jakby miał zwymiotować na parkiet.

Taygetański statek ma wprowadzone do komputera współrzędne celu podróży. Te współrzędne są kodowane jako częstotliwości, dźwięki (co raczej nie ma praktycznego znaczenia, ale może nam coś powiedzieć o taygetańskiej kulturze*****). Współrzędne określają, po pierwsze, miejsce, do którego się leci (zazwyczaj jakąś planetę). Po drugie, określają, gdzie względem celu podróży statek wyłoni się z nadprzestrzeni (to bardzo praktyczne: chcę się zmaterializować raczej nad Ziemią, a nie w jej jądrze). Po trzecie, określają, w jakim czasie doleci się do celu, w przyszłości lub w przeszłości (tak!). Przejdźmy więc do kolejnej sekcji, jaką są

Podróże w czasie

To ma sens. Zgodnie z teorią względności, jeśli poruszasz się szybciej od światła – możesz cofać się w czasie. Większość science fiction o lotach kosmicznych wychodzi tutaj z założenia, że Einstein się mylił i choć można przekroczyć prędkość światła, podróż wstecz w czasie jest niemożliwa******. Skoro Taygetanie podróżują w czasie, widzimy, że Einstein jednak miał rację (Swaruu o tym nie mówi, ba!, narzeka na Einsteina; obstawiam, że to dlatego, że zaszedł jakiś błąd w tłumaczeniu ziemskich podręczników fizyki na język Taygety. Przy lepszym tłumaczeniu pewnie by go doceniła).

Skoro możesz podróżować w czasie – co się stanie, jeśli cofniesz się w czasie i zabijesz swojego dziadka, zanim spłodził twojego ojca? Skoro ojciec się nie urodził, nie urodziłeś się też ty. Skoro ty się nie urodziłeś, to nie cofnąłeś się w czasie i nie zabiłeś dziadka. Skoro nie zabiłeś dziadka, to jednak się urodziłeś... i tak w kółko.

Otrzymujemy tutaj sprzeczne odpowiedzi od Swaruu: według niej albo takich paradoksów nie ma, albo można się cofać w przeszłość, żeby poprawiać historię (trzeba jednak robić to etycznie i odpowiedzialnie), co sugeruje, że są. Dopóki nie mamy dokładniejszych informacji, uznajmy więc, że na pytanie „co się stanie, jak cofnę się w czasie i zabiję swojego dziadka?” odpowiemy „a co ci zrobił twój biedny dziadek, zwyrodnialcu?”.

No i dobijamy do końca.

Oddzielanie sygnału od szumu

Nagranie Swaruu jest pełne naukowych terminów, obcych jednostek miar, mechanicznie odczytywanych wielkich liczb i pozaziemskiej duchowości. Nic dziwnego, że trudno je zrozumieć!

Tak się jednak składa, że znajomość wielu z tych terminów nie jest potrzebna, żeby mieć ogólne pojęcie, o co Swaruu chodzi. To trochę tak, jak z jazdą autobusem: nie muszę znać się na budowie silnika spalinowego, żeby jako pasażer dojechać z przystanku na przystanek.

Co innego, gdybym chciał zbudować statek międzygwiezdny. Och, wtedy przydałyby mi się szczegóły techniczne! Okazuje się jednak, że szczegóły podane w nagraniu zdecydowanie nie wystarczą do budowy nie tylko statku, ale i zwykłego międzygwiezdnego radia. Często są sprzeczne ze sobą i operują na uproszczeniach jeszcze większych niż te, na których operuję ja sam (a upraszczam srogo). Jestem przekonany, że chodzi tu o ochronę Ziemian przed opracowaniem technologii, która na naszym niskim poziomie rozwoju duchowego tylko by nam zaszkodziła.

Wysokiego stężenia obcej terminologii, niezrozumiałych zwrotów i meandrujących wątków można użyć, żeby mydlić odbiorcom oczy. Widząc taki bałagan, odbiorca czuje, że ma do czynienia z Wielką Mądrością, niedostępną dla zwykłych śmiertelników, chociaż treść tekstu jest w sumie dość prosta.

O celowe mydlenie oczu winiłem autorów niektórych artykułów teoretycznoliterackich, jakie czytałem na studiach, ale dlaczego miałbym winić Swaruu z Erry? Zakładam raczej, że obce jednostki i terminy służą jako ozdobnik, typowo taygetański sposób mówienia. Myślę, że to, że Ziemianie tego ozdobnika nie rozumieją, to kwestia bariery kulturowej. Skoro możemy mieć problem ze zrozumieniem tekstu napisanego przez kogoś wychowanego w kulturze innego kraju, to co dopiero – tekstu napisanego przez kogoś z gwiazd odległych o ponad 400 lat świetlnych od Ziemi!

Musicie przyznać, że jak na taki dystans, Taygetanie radzą sobie z komunikacją doskonale.

___

Przypisy:

*Swoją drogą, nie mam teraz pod ręką dokładnych obliczeń, ale wyszło mi, że żeby Gwiazda Śmierci przez sekundę przyspieszyła w tempie wypuszczonego z ręki kamienia, potrzeba takiej energii, jaką wyzwoliło uderzenie w Ziemię meteorytu, który zabił dinozaury. Gwiazda Śmierci ewidentnie nie jest urządzeniem energooszczędnym.

**W zdaniu „plazma jest z grubsza podobna do gazu” zwrot „z grubsza” wykonuje sporo pracy, ale na naszym poziomie ogólności możemy z tym żyć. Przez gaz i plazmę da się przełożyć rękę, przez ciało stałe nie (chyba, że tym ciałem jest ściana w amerykańskim domu).

***5 lat świetlnych jako średnia odległość między gwiazdami to bardzo duże uproszczenie: będą miejsca, gdzie gwiazdy będą rozrzucone gęściej lub rzadziej; najbliższa Słońcu Proxima Centauri jest oddalona o trochę ponad 4 lata świetlne, a nie 5; a między galaktykami może nie być prawie nic przez dobry milion lat świetlnych. Ale operujemy tu na tak dużych odległościach i na takim stopniu ogólności, że rok świetlny w te czy wewte nas nie zbawi.

****uważam, że to, co się dzieje, kiedy ktoś próbuje przyspieszyć do prędkości światła, jest naprawdę fascynujące, ale to już nie w tym wpisie.

*****o ile dobrze rozumiem, Taygetanka wprowadza kurs do komputera statku, grając (śpiewając?) współrzędne jak melodię. Wydaje mi się to dużo bardziej podatne na błąd od wprowadzania kursu przez klawiaturę komputera. Jednak Taygetanie wydają się czuć niechęć do precyzyjnych pomiarów, więc może prowadzą swoje statki na czuja, tak jak mój dziadek prowadził motor na polnej drodze. Albo może Taygetanie po prostu lubią śpiewać.

******dla odmiany podróż naprzód w czasie jest banalna. Na przykład ja, pisząc te słowa, podróżuję od wtorku do środy w tempie jednej godziny na godzinę.

piątek, 16 lutego 2024

Harry Potter był nieukiem

Jak na historię o czarodziejach, bohaterowie pierwszego Pottera są zaskakująco kiepskimi magami. 



Przez cały „Kamień filozoficzny” Harry nie rzuca ani jednego zaklęcia poza jakimiś iskierkami z różdżki. 

Nawet przy założeniu, że Chłopiec, Który Przeżył jest zakałą całej klasy, inni bohaterowie są niewiele lepsi. Magiczne moce bohatera-czarodzieja ograniczają się do:

  1. wystrzelenia racy.
  2. unieruchomienia komuś nóg.
  3. rozpalenia ognia, nawet z wilgotnego paliwa.
  4. unoszenia przedmiotów, w tym dosyć ciężkich (maczuga), ale nie bardzo ciężkich (troll). Można w ten sposób od biedy kogoś rozbroić albo uderzyć w głowę.
  5. przemienienia drobnego przedmiotu w inny drobny przedmiot, na przykład myszy w tabakierkę (pewnie nie na stałe, a docelowy przedmiot jest raczej wątpliwej jakości.)
Przedsiębiorczy czytelnik zauważy, że pierwsze cztery z powyższych efektów można łatwo osiągnąć przy pomocy:
  1. fajerwerku za dychę
  2. lassa
  3. flaszki i zapalniczki
  4. ręki



Jeśli ktoś jest opisany jako wybitnie dobry mag (Hermiona), może dodatkowo:
  • zmienić czegoś kolor (farba).
  • szybko otworzyć zamek, chociaż prawdopodobnie nie każdy (siekiera).
  • rozpalić ogień niegasnący przez kilka dni (latarka).
  • unieruchomić kogoś całego (prawy sierpowy).
Jeśli chcemy być bardzo łaskawi dla bohaterów (w końcu starają się, poza Harrym, leniem), możemy im jeszcze doliczyć:
  • stworzenie leku na czyraki (ale trzeba mieć do tego specjalne magiczne składniki i raczej dużo czasu).
  • niekontrolowaną magię (zniknięcie tafli szkła, uniknięcie upadku, pomniejszenie ubrania, może nawet teleport na bliskie odległości) – ale nie są to moce, na których można polegać ani którymi można by rozwiązać poważniejszy problem.
  • poparzenie kogoś dotykiem (działające na jedną konkretną osobę i na nikogo innego).
  • wysoką odporność na rany (inaczej latanie w Hogwarcie z nożem albo, nie wiem, kuszą, rozwiązałoby wiele problemów).


Do tej listy nie liczymy:

  • czarów rzuconych, ale nieopisanych w książce. To tak jak z Rambo – do licznika trupów kwalifikują się tylko delikwenci zabici przed kamerą.
  • czarów rzuconych przez dorosłych. Dorośli nie rozwiążą twoich problemów. W języku D&D magia dorosłych to zdolności nadnaturalne potworów, a nie czary dostępne graczom.
  • niewidzialności i latania. To bardzo atrakcyjna magia, ale w Potterze to moce przedmiotów, a nie postaci. Latasz, ale na miotle; jesteś szybszy od Usaina Bolta, ale tylko jako pasażer autobusu. Średnio imponujące.


W fantasy istnieje ryzyko, że bohaterowie władający potężną magią pokonają każdą przeszkodę czarami i będzie to nudne i banalne. Niski poziom mocy z pierwszego Pottera pozwala uniknąć tego problemu. Równocześnie dzięki czarodziejskim zjawiskom i przedmiotom Hogwart i okolice wydają się całkiem magiczne i niezwykłe. Jest to, myślę, niezgorszy motyw do zgapienia, jakby ktoś wymyślał system magii do swojej gry czy książki.

niedziela, 4 lutego 2024

„Siewcy śmierci” to erpeg warty uwagi

Dziś mieli premierę Siewcy śmierci Łukasza „Skavenlofta” Kołodzieja: gra o bohaterach fantasy, którzy, zwyciężeni przez siły ciemności, przeszli na stronę zła.



To erpeg nadający się do gry bez przygotowania (z pewną dozą improwizacji) i, jak przystało na gry ze stajni Fajerbola, minimalistyczny. Gra ma co prawda ponad 30 stron, ale znaczna część tego to przykłady rozgrywki (na moje oko skuteczne: Siewców daliby radę poprowadzić nowicjusze, którzy jeszcze nigdy nie grali w erpegi) oraz opis świata, a zasady poziomem komplikacji przypominają raczej Lasers & Feelings czy Cthulhu Dark niż dowolną edycję D&D.

Gra robi parę rzeczy, które są dla mnie szczególnie ciekawe, inspirujące i dobrze pomyślane – warte uwagi nawet wtedy, kiedy nie mamy w kalendarzu miejsca na sesję Siewców:

  • Gra się potężnymi, złymi gośćmi – którzy przecież kiedyś byli dobrymi i wielkimi ludźmi, a teraz muszą żyć z tym, że zdradzili ideały. Temat jest żywcem wzięty z klasyki fantasy, a równocześnie erpegowo świeży (chyba nawet White Wolf ze wszystkimi swoimi grami o tragicznych potworach nie wydał żadnego Nazgul: The Betrayal). Motyw Bardzo Tragicznego Cierpiącego Bohatera jest nośny i zabawny na sesjach: nie zna życia, kto nigdy nie opisał krwawej łzy na policzku wampira.  Upadli herosi zaserwowani z potężną dawką patosu nadają się na materiał na postacie graczy i bohaterów niezależnych w innych grach – i są tym fajniejsi, że mają w pakiecie wbudowany zwrot akcji („O nie, okazuje się, że Mroczny Lord Hurdurr kiedyś był Świętym Templariuszem Solariusem!”). Kiedy następnym razem będę prowadził sesję o ataku goblinów na wioskę, być może goblinami będzie dowodził właśnie Cierpiący Siewca Śmierci.
  • Silnik gry jest zrobiony podobnie do gier Powered by the Apocalypse, ale w przeciwieństwie do nich nie ma zasłony dymnej z dziwnych żargonów, które sprawiałyby, że potem trzeba prelekcji i grubych tomów, żeby wyjaśniać, co autor miał na myśli. W Siewcach gracze kontrolują postacie, MG kontroluje wszystko inne i jest opisane, co MG ma mieć na celu, prowadząc. Gra się bez rzutów kostką (MG decyduje o wszystkich wynikach działań graczy!) dopóki gracz nie robi jednej z trzech konkretnych akcji opisanych w zasadach gry (klimatycznych – zastraszanie, torturowanie, unicestwianie). Dopiero wtedy sięgamy po kostki, a reguły gry mówią nam obiektywnie, co się stanie. Właśnie tak działają Agendy i Ruchy w PbtA; w Siewcach jednych i drugich jest mało, więc nie sposób się zgubić i zapomnieć, o co chodzi. Zero dymu i luster, maks grywalności: czy możemy tak pisać przyszłe gry PbtA? Please?
  • Mechanika walki (uwzględniająca też niebojowe konflikty) ma potencjał na stworzenie szybkich, brutalnych, ale łaskawych dla BG starć, które mi wyglądają jak esencja ekspresowej i emocjonującej walki z Legendy Pięciu Kręgów. Pierwszy cios często osłabi przeciwnika tak, że ten nie będzie już stawiał oporu; a równocześnie ryzyko utraty postaci jest żadne, a nagłego przerwania przygody – niewielkie. Bardzo dawno nie czytałem zasad walki, które tak by mi się spodobały.
  • Każda wyprawa Siewców Śmierci zaczyna się od ścisłej struktury: gracze opisują, jak oddają się mrocznym rozkoszom w Mordorze, MG zleca im zadanie, gracze opisują omen towarzyszący ich wyprawie itd. To z jednej strony wydaje mi się magiczne (teatr, rytuał, mini-storygame), a z drugiej działa jako tutorial czy rozgrzewka (nie trzeba się zastanawiać, co ma kto kiedy powiedzieć; opowiadamy historię tak, jak nam każe gra). Takie fragmenty sesji, podczas których mamy ścisłą strukturę zamiast dowolności i żonglowania wątkami, mogłyby też się sprawdzić jako erpegowy odpowiednik minigier z gier komputerowych.
  • Gra ma świat opisany jak legenda do mapy w oldschoolowym sandboksie. Jest pełen prostych ale działających na wyobraźnię miejsc i przeciwników, ułożonych w takiej kolejności po sobie, żeby zapewnić rozgrywce stopniowanie napięcia. Może właśnie dzięki brakowi mapy mam wrażenie, że zaciera się tutaj granica między OSR-ową Dziczą a minimalistycznym scenariuszem Lady Blackbird. Taki świat jest natychmiastowo grywalny; dzięki tematycznej spójności ciągnie mnie też bardziej od, i tak już dobrych, tabel światotwórczych z Fajerbola.
To nie wszystko: gra ma też na przykład atrakcyjnie silne artefakty o mocy wyłącznie opisowej, a nie mechanicznej (moja ulubiona jest broń, która odbiera mowę zranionemu – olbrzymi potencjał na kombinowanie i dramatyczne sceny) i bardzo klimatyczną mechanikę obalania MG przez graczy.

Nawet jeśli, jak ja, grywasz w erpegi rzadko, polecam lekturę Siewców jako inspirację. Gra jest dostępna za darmo na DriveThruRPG i na Itchu.

poniedziałek, 7 sierpnia 2023

recenzja: Asteroid City (Wes Anderson, 2023)


Bez spoilerów:

Lata 50. Ojciec z dziećmi przyjeżdża do bardzo amerykańskiego miasteczka pośrodku bardzo amerykańskiej pustyni, w którym ma się odbyć przyznanie nagród w konkursie naukowym dla nastolatków-geniuszy. 

Asteroid City ma charakterystyczną Wesowo Andersonową estetykę: urocze i niezręczne postacie mówiące o tym, co leży im na sercu; staranne kadry; sztuczność; pastelowe kolory. Ma też jednak metatekstualne odjazdy, mieszające się ze sobą opowieści i przebijanie czwartej ściany; w porównaniu do najnowszego filmu Andersona, jego wcześniejsze Grand Budapest Hotel czy Wyspa psów są bardzo normalnymi historiami.

Oglądałem sfrustrowany i zniechęcony, ale gdzieś za połową filmu poczułem, jak wątki zgrywają się ze sobą. Byłem zaintrygowany, wyszedłem z kina zadowolony. Na dziś nie jest to mój ukochany film, ale było to wszystko bardzo ładne (w końcu Wes Anderson), zagadkowe i miało przynajmniej dwa momenty, kiedy byłem zachwycony.

Lepsze od Oppenheimera.

Ze spoilerami:

No dobrze, kadry ładne, postacie mówią w uroczy sposób, czasem się zaśmieję, ale co z tego? Sztuczność w Asteroid City była dla mnie przytłaczająca. Nie potrafiłem się zidentyfikować ani z postaciami, ani z fabułą. Owszem, dialogi raz na jakiś czas mówiły o rzeczach mądrych, o duszach postaci, o sensie życia, ale były wypowiadane jakoś tak od niechcenia, bez zapowiedzi i nie dotykało mnie to wcale. Zastanawiałem się (i zastanawiam do tej pory), czy Anderson nie wczuł się w Andersona z memów: 100% estetyki, ale minimum ciepła i humanizmu z wcześniejszych filmów.

Miałem parę tropów interpretacyjnych – choćby to, że wątki są zaskakująco aktualne: izolacja, kwarantanna (więc covid); nawet kosmici byli ostatnio na tapecie (Storm Area 51). Jednak mimo tego nie potrafiłem zrozumieć, do czego fabuła zmierza i czy zmierza dokądkolwiek. 

No, ale: 

W środku filmu w Asteroid City ląduje kosmita; kosmita jest zrealizowany jako kukiełka; wygląda to cudownie. Kupuję kosmitę, który nie udaje, że nie jest sztuczny, bardziej, niż komputerowo wygenerowane monstra z wielu innych filmów. Pierwszy moment zachwytu.

Wkrótce potem wypala się w pamięci czarno-biały kadr z twarzą kobiety, jakby wyjęty ze starego kina.

A potem dwudziestu aktorów razem z kosmitą skanduje do kamery "YOU CAN'T WAKE UP IF YOU DON'T FALL ASLEEP" i zdecydowanie jest to ten poziom artystycznego tripa, który na mnie działa.

"Nie wiem, o co chodzi w moich kwestiach", skarży się w Asteroid City aktor reżyserowi. "Nie szkodzi, graj dalej, grasz dobrze", odpowiada reżyser. Ja myślę, że jeśli o coś chodzi w najnowszym Andersonie, to właśnie o to: próbujemy wybić się z maniery, sztuczności, powiedzieć coś ważnego, od serca. I nie wychodzi nam, i dalej brzmimy sztucznie, i to, co mówimy, nie wybrzmiewa. Ale nasze próby to wszystko, co możemy. I one wystarczą.

Mam hipotezę, że słowa "you can't wake up if you don't fall asleep" to pocieszenie: zagubienie, brak sensu, uwięzienie w manierze i schemacie są potrzebne, żeby się z niego wybudzić. Może nawet jest to pocieszenie desperacko wykrzyczane przeciw rozpaczy; może jeśli będziemy je skandowali, to zdołamy w nie uwierzyć. Ale chyba bardziej w duchu filmu byłoby powiedzenie, że dalej nie wiem, o co w tych słowach chodzi.


środa, 19 lipca 2023

Rycerze Lego a charaktery z D&D

Z pewnością nie daje wam spokoju pytanie, jak charaktery z Dungeons & Dragons przekładają się na rycerzy ze starych zestawów Lego. Już spieszę rozwiązać tę palącą kwestię.

Praworządny Dobry: Royal Knights. Propozycje jakiegokolwiek innego charakteru nie są możliwe, przytłoczone archetypiczną królewskością. Pozostaje padać na kolana.

Najmniejszy zestaw wydaje się być zwykłą łódką zamienioną w machinę wojenną. To pozory; oczywiście chodzi o symbolikę Króla-Rybaka.



Neutralny Dobry: Forestmen. Jak to, Robin Hood, a nie Chaotyczny Dobry? Otóż nie. Leśni Ludzie prowadzą pokojowe, wręcz idylliczne życie w harmonii z naturą. Nigdy nie widzimy, żeby kogokolwiek rabowali.



Pojazdy Leśnych Ludzi to nie machiny wojenne, co czyni ich najbardziej cywilną frakcją ze wszystkich rycerzy Lego. Nie dajcie się zwieść nazwom, które próbowałyby przyporządkować je do Prawa czy Chaosu (Crusader's Cart, Smuggler's Hayride): to zwyczajne, codzienne, z gruntu cywilne wozy z sianem.



Chaotyczny Dobry: Dragon Knights. Groźni? Tak. Źli? Nie! Rycerze Smoka uosabiają inny porządek świata, stojący w opozycji do feudalnej cywilizacji ludzi. Wydają się nie mieć władcy oprócz czarodzieja-mędrca. Rozwój jednostki, ducha ponad rozwojem państwa. Smok, często widziany za kratami, ale przecież nie wrogi, uosabia tutaj pierwotne alchemiczne siły, podświadomość, a nie diabła.


Na poniższym obrazku trebusz, który bez wątpienia jest tworem Chaosu:



Praworządny Neutralny: Black Knights. Owszem, mury są czarne, konie są czarne i nazwa jest czarna, a jednak odnoszę wrażenie, że Czarni Rycerze nie mają zbyt czarnych serc. Mają za to dostojne zamki, które wydają się bardziej tworem Prawa niż Chaosu:


Mają też aż trzy różne łodzie, co by sugerowało, że są dumnym, wyspiarskim królestwem pozostającym w pewnej izolacji od reszty kontynentu:



Neutralny: Black Falcons. Jak na ulubioną przez fanów frakcję Rycerze Czarnego Sokoła posiadają zaskakująco niewiele zestawów. Do tego te zestawy robią bardzo utylitarne wrażenie: zamek; katapulta; wóz ze skarbem (zrabowanym?). Nie spotykamy czarnych rycerzy-cywili, wydają się w pełni zmilitaryzowani. Ich godło wyraża serce na pół dobre, na pół złe, Czarne Sokoły mają jednak naturę prozaiczną i najemniczą, a nie romantycznie rozdartą.



Chaotyczny Neutralny: Wolfpack Renegades. Przepaski na oko, zrabowane skarby, twierdza podzielona na dwie części jak w „Ronji, córce zbójnika”: Ludzie Wilka to łotrzyki i należy im się najbardziej łotrzykowski charakter.


Trudno jednak nie zwrócić uwagi na pewien melancholijny, gotycki charakter tej frakcji. Samotny wędrowiec natrafiający na ducha pośród lasu... Wydaje się, że Człowiek Wilka to w równej mierze człowiek z marginesu, postmodernistyczny subaltern, co romantyk. Villon byłby Człowiekiem Wilka.



Praworządny Zły: Lion Knights. Powiecie: ależ proporce, damy, turnieje! Z pewnością najbardziej klasyczni i najliczniejsi z rycerzy Lego nie mogą być źli! Ale spójrzcie. Rycerze Lwa to ściąganie danin z podwładnych:

więzienia:

jeszcze więcej więzień:


a jeśli gospoda, to tylko ufortyfikowana:

Rycerze Lwa uosabiają więc splendor kryjący rozwarstwienie społeczne i wszechobecną wojnę, od której nie sposób uciec. Incarceration Nation. „Dania jest więzieniem”.


Neutralny Zły: Dark Forest. Pospolici bandyci. Zło przygnębiająco szare i banalne pod płaszczykiem wypaczonych ideałów Robin Hooda. Zwróćcie uwagę na celę z zagłodzonym na śmierć więźniem.




Chaotyczny Zły: Fright Knights. Zło piekielne i apokaliptyczne. To wśród nich mieszka Czarownica, wywrotowy element, którego lęka się cywilizacja (na obrazku w gondoli uzbrojonej w groteskowe halabardo-nożyce, ewidentnie stworzone do odcinania głów):


Zwróćcie uwagę na obalenie porządku świata: kareta ma skrzydła, ciągnie ją diabelski czarny smok:


…a Książę Nietoperz we własnej osobie popycha katapultę, by burzyć nią stary świat:



wtorek, 27 czerwca 2023

Co jest najlepsze w RPG

 

Często, prowadząc sesję albo wymyślając scenariusz, jestem zainspirowany jakąś grą, książką czy filmem („ale bym poprowadził komiks o Thorgalu!” albo „Vampire Survivors ale RPG, to by było coś!)”. Równie często inspiruje mnie jakiś sposób na granie opisany w podręcznikach lub w internecie (zwiększanie do maksimum sprawczości graczy w PbtA, kuszący prostotą i grywalnością OSR i tak dalej).

Inspiracje to cenna rzecz, ale ostatecznie nie gwarantują, że gracze będą się dobrze bawić. Często MG stara się jak umie, jednak na końcu czuje, że nie osiągnął celu: że nie udało mu się oddać emocji z Mad Maksa albo że jego sesja nie była tak fajna, jak ta, o której na blogu opowiadał lokalny guru.

Jeśli MG ma skłonność do skrupułów, często w tej sytuacji uznaje, że popełnił jakiś błąd. Że potrzebuje jeszcze wiele się nauczyć, zanim będzie bawił się tak dobrze, jak jego idole.

Może jednak nie było błędu. Coś, co sprawdzało się w innym medium, nie musi sprawdzać się w RPG. Powszechnie ceniony styl gry może nie być w moim guście, choćbym czytał o nim z przyjemnością.

W skrajnym przypadku to nawet nie musi być kwestia gustu: magiczna recepta na RPG może okazać się przereklamowaną ściemą.

Myślę, że żeby lepiej bawić się na sesjach, warto nie tylko gonić za inspiracjami, ale też zastanowić się, co naprawdę sprawia nam przyjemność podczas gry.

Spróbowałem oprzeć się na doświadczeniu. Na paru ostatnich sesjach notowałem sobie, jakie sytuacje dają mi najwięcej frajdy. Wyszło mi, że najlepsze w RPG są:

  • odgrywanie dramatycznych rozmów z innymi grającymi: jesteśmy w konflikcie, stawka jest wysoka, mierzymy do siebie z broni, drzemy się, oskarżamy, bronimy itp.
  • słuchanie dobrych historii: piękno, idee, dobre pomysły (w RPG każdy grający jest i twórcą, i widownią. Myślę, że istnieje dość powszechne, choć niewypowiedziane, założenie, że w Dobrym RPG gracze tworzą, a w Złym RPG gracze słuchają. To założenie jest zbyt skrajne i nie sprawdza się).
  • twórcze pokonywanie wyzwań (nie do końca wiadomo, co zrobić, i gracze wymyślają rozwiązanie) – pod warunkiem, że jest rozgrywane szybko i nie ciągnie się.
  • zwroty akcji, bycie zaskakiwanym.
Całkiem nieźle bawię się również, kiedy:
  • staję przed nieoczywistym wyborem.
  • pokonuję nie za trudne wyzwania na odgrywanie, na przykład zdobywam informacje lub oszukuję.
  • po wielu trudnościach wreszcie odnoszę sukces.
  • improwizuję: wymyślam historię mojej postaci i jej zachowania – albo elementy świata.
  • w śledztwie szybko posuwam się od poszlaki do poszlaki
  • niezależnie od rodzaju sesji akcja szybko się rozwija (myślę, że podobałyby mi się sesje-speedruny).
  • możemy na luzie pogadać ze sobą, odgrywając postacie.
  • mogę sobie po prostu posłuchać muzyki.

Ta lista jest subiektywna, niedokończona, niedokładna. Jednak myślę, że takie przyjrzenie się własnemu doświadczeniu to dobra droga do sesji, które będą się bardziej podobały nam samym – a nie naszym idolom, choćby byli nimi Justin Alexander, Vincent Baker czy inny autor Mörk Borga.